JEM ZDROWO – A JAKA JEST TWOJA SUPERMOC?
Amerykanie twierdzą, że w życiu pewne są tylko dwie rzeczy: śmierć i podatki. Ja dodałabym do tego jeszcze jedno: jedzenie.
To ono napędza naszą maszynę każdego dnia. Sprawia, że jesteśmy szczęśliwi bądź nie, chorzy bądź zdrowi. Jedzenie potrafi łączyć ludzi i ich rozdzielać. Ma moc leczenia i umie sprawić że stajemy się zniedołężniali, chorzy i zgorzkniali. Czasem zabiera życie.
Chyba żadna inna rzecz na świecie nie była/nie jest tak mocno badana, studiowana, modyfikowana, podziwiana i krytykowana jednocześnie.
Jedzenie sprawia, że ludzie stają się sławni lub nie – ma moc wyniesienia na kulinarne Wyżyny sławy, pomaga w osiągnięciu sportowych sukcesów … A jednocześnie żadna inna rzecz, pomimo całej wiedzy jaką posiadamy dziś na jej temat, nie jest tak traktowana po macoszemu jak jedzenie.
– „O! Nie mam czasu na ślęczenie 3 h w kuchni, zjemy coś na mieście”
– „Dziś zamówimy pizzę. W końcu jest weekend!
W niedostrzegalny, banalny wręcz sposób, pokazujemy naszym dzieciom, jak ambiwalentny mamy stosunek do jedzenia. Jednego dnia troszczymy się o nas samych, karmiąc zdrową porcją pożywnego, zbilansowanego posiłku, aby już następnego pożreć pół ciasta.
Na rezultaty długo czekać nie trzeba. Zależności od prowadzonego stylu życia, własnego kulinarnego doświadczenia, pracy którą wykonujemy, na zmianę podtruwamy i uzdrawiamy nas i nasze rodziny.
Budzimy się z reguły wtedy, kiedy dopięcie spodni przypomina najlepszy numer cyrkowy lub kiedy choroba atakuje nasze ciało.
Dlaczego tak się dzieje?
Mój przypadek jest chyba mocno klasyczny.
Kocham gotować, mając czwórkę dzieci MAM DLA KOGO gotować ale … ileż razy można szykować to samo? Kanon 20-30 posiłków, jakimi codziennie od lat faszeruje siebie i swoich bliskich sprawił, że popadłam w rutynę. A stąd jedynie jeden krok do zniechęcenia.
I kulinarnej nudy.
Motywatorem do zmian w mojej diecie, a co za tym idzie – w diecie mojej rodziny – Stało się klasyczne niedopięcie spodni. Nie zrozumcie mnie źle. Jestem mocno osadzona w realiach tego ile ważę, jaki noszę rozmiar ubrań – od lat akceptuję siebie i jestem szczęśliwa. Owo niedopięcie przyszło jednocześnie z nawracającym bólem kręgosłupa, ogólnym rozbiciem, poczuciem „zatkania”.
Znacie to uczucie?
Postanowiłam spróbować czegoś mocno radykalnego. Dieta wegetariańska wydała mi się idealnym rozwiązaniem. Ale ilość świeżych pomysłów na posiłki typowo wegetariańskie można było policzyć na palcach jednej ręki. Z pomocą przyszła o rozwiązanie nie sztampowe. Zamiast się pod dać, postanowiłam spróbować diety pudełkowej LIGHTBOX
Nie lubię oddawać kulinarnych lejcy innym, ale sytuacja po prostu wymagała pomocy specjalisty. Skonsultowałam się z dietetykiem zatrudnionym w firmie, powiedziałam jaki jest mój cel, czego oczekuje, dlaczego to robię. Ustaliłyśmy pewne szczegóły związane z wagą i kalorycznością posiłków etc.
Następnego dnia przyjechała do mnie pierwsze pudełko.
Muszę przyznać, że gdybym nie miała dzieci i męża, dla których nadal musiałam codziennie gotować – poziom mojej ekscytacji zdecydowanie przebiłby sufit mojego domu. A tak to tylko bezpiecznie fruwał przy samej krawędzi. Pierwsze trzy dni były ciężkie, bo organizm musiał przyzwyczaić się do zmniejszonej kaloryczności, przyjmowania posiłków o w miarę podobnych porach i faktu, że wszystko co z mięsem związane poszło bye bye.
I cukier. Odstawienie tak silnego uzależnia trzeba było bolesne. Pomimo, iż w diecie zawsze jest jakiś zdrowo-słodki podwieczorek, człowiekowi przyzwyczajonemu do podgryzania tu i tam, czy słodzenia herbaty – odstawienie cukru szło mocno opornie. Oczywiście – ponieważ jestem bardzo karna – nie wzięłam do ust niczego ponad jedzenie z pudełek. Zalewałam się hektolitrami dołączonej do diety herbaty i czekałam na CUD. Albo miłosierdzie i wybawienia. Moja rodzina obchodziła mnie przez te pierwsze dni szerokim łukiem, stan emocjonalny sprawdzając codziennym pytaniem: Jak się czujesz? Nawet najmłodszy Jack wydawał się bardziej spacyfikowany niż zwykle.
I nagle – stał się CUD. Trzeciego dnia wszystko zaczęło smakować inna che. Czułam się odkorkowana i z całym nowym czystym zestawem kubków smakowych, które codzienne posiłki witały z pieniem anielskim.
Owocowa herbata smakowała owocami, śniadaniowa Owsianka z firmowo mieszanka bakalii – do tej pory dla mnie nielubianych – eksplodowała smakowe w moich ustach.
A pomysły na posiłki? Nagle zaczęły wyskakiwać jak z magicznego kapelusza. Zaczęłam więc spisywać jakie jedzenie działa na mnie dobrze, jakich smaków bez względu na wszystko nie będę w stanie zaakceptować. I byłam wiecznie zdziwiona. Nie jestem kulinarnym guru, ale kuchnia to moje miejsce. Gotować umiem i lubię. Jestem otwarta na eksperymenty. Ale połączenie niektórych pudełkowych dań sprawiło, że otworzyłam oczy. Papryka, cukinia, szpinak, pieczarki i mozzarella zawinięta w pszenną tortille, stała się hitem w domu!
Wiedziałam, że to co działa na mnie – zadziała też na dzieci. Dlatego odtwarzałam wszystkie Lightboxowe hity, które jadłam, przynosząc je na grunt rodziny. I miałam rację! Wszystkim smakowało. Bogactwo ryb, warzyw i kasz sprawiło, że zapomniałam o mięsie. Nie brakowało mi go nawet przez sekundę. Nie wszystko, co Lightbox serwował przeszło oczywiście pozytywnie. Nadal nie cierpię oliwek i chyba nigdy już się z tego nie wyleczę. Tofu również nie jest moim faworytem. Jednak to, co podobało mi się w całym pudełku, to energia jaką odzyskałam!
Nigdy…
Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że dieta może aż tak wpłynąć na poziom energii w całym moim organizmie. Przecież to ma bezpośrednie przełożenie na wszystko, co dzieje się z nami przez całą dobę: jakość pracy, relacje z rodziną i każdym z którymi się stykamy na co dzień.
Niesamowite!
Po trzech dniach z gbura zmieniłam się w kreatywny wulkan energii gotowy na wszystkie wyzwania.
Schudłam.
Nie wiem ile dokładnie, bo nie zwykłam wchodzić na wagę. Chyba takowej nie posiadam nawet w domu. Schudłam z pewnością, bo pewne spodnie przestały na mnie wyglądać jak getry.
Bezpowrotnie zniknęła jedna fałdka na brzuchu, coś spadło też z innych newralgicznych miejsc. Z perspektywy trzech tygodni po zakończeniu mojego eksperymentu, mogę z pełną premedytacją polecić LIGHTBOX.
Otulając człowieka ciepełkiem pięciu posiłków dziennie, dbając o różnorodność, świetne produkty i super połączenia smakowe, nagradzają nawet człowieka codziennie czymś słodkim, żeby nie czuł pokus i nie zechciał zboczyć z drogi „tylko raz”. Jeśli ktoś nie miał okazji spróbować ciasta z cukinii lub fasoli, które smakiem, konsystencją oraz wyglądem przypomina najlepsze czekoladowe brownie jakie jadłam w pewnej małej kawiarence w Nowym Jorku – to skuście się na stołowanie z Lightbox.
Możecie tylko zyskać! Energię, wolny czas, inspirację do samodzielnego gotowania, kiedy skończycie już dietę oraz przekonanie jakie nowe smaki są dla was niejadalne, a jakie przypominają odkrycie Ameryki.
Żeby nie wszystko wyglądało jednak tak cukierkowo i różowo, powiem o jednym, jedynym minusie tego typu diety: niesamowitej ilości pudełek, które pozostają po jedzeniu.
Część z nich przechowuje do tej pory( Jack trzyma w nich kredki ), część musiałam poddać recyklingowi. Ten aspekt boli w kontekście ilości produkowanych odpadów. Ciężko jest jednak znaleźć na to alternatywę. Ja zasugerowałabym może odbieranie kartonów przez kierowców następnego dnia oraz szkoło jako alternatywne opakowanie koktajli.
Przez miesiąc Żywienia się z Lightbox zyskałam niesamowitą pewność siebie że umiem, chcę i będę próbować nowych połączeń smakowych, nie będę unikać potraw, których zrobienie do tej pory było dla mnie Enigmą i zdecydowanie będę karmiła tak częściej siebie i dzieci.
I raz w roku na miesiąc będę oczyszczać się wegetariańsko z Light Box.
Bo każdy przecież potrzebuje odrobinę luksusu.
Nawet matka czwórki dzieci 🙂