BITWA O ZĘBY – PLANSZÓWKA ZE ZDROWYM UZĘBIENIEM W TLE
Mycie zębów kilkulatkowi przypomina walkę z tyranozaurem – wiadomo, że sam jeszcze dokładnie nie ogarnie więc trzeba to nadzorować i wspomóc, jednocześnie przekonując niechętnego szczotkowaniu delikwenta, że nieumyte zęby może spotkać straszny los , a jego właściciela, ból … Przekonywać bez wrzasków ale za to z uśmiechem na ustach można na niewiele sposobów. Wydawnictwo Hipokampus wpadło jednak na takowyż… A zatem…
Weź jednego opornego w szczotkowaniu delikwenta. Posadź przy stole. Nie – dobrze przeczytałaś/łeś – przy stole – nie w łazience. Daj mu… nie – nie szczoteczkę – daj mu planszówkę. Strasznie, grożenie i fizyczny nadzór nad jakością szczotkowania szybko nudzi się obydwu stronom – biednemu, uciemiężonego dziecku i jego oprawcy – katowi – dbającym o zdrowie jego perełek. Szukanie nowych metod jest doc wyczerpujące. Ale rezygnacja z poszukiwań z reguły kończy się na fotelu dentystycznym – i nie jest to jedno z tych spotkań, podczas których dentysta dumnie ogłasza, że „nie ma nic do leczenia” , a ty pokrywasz się pąsem zaskoczenia przemieszanego z większym szacunkiem do samego siebie. To jedna z tych wizyt „siedź spokojnie, to tylko jeden ząb do leczenia…”
.
.
Gorąco Ci na samą myśl? A portfel nagle popiskując szuka alternatywnej drogi ucieczki? Taaak…
Rad jest kilka. Jednak ta jest najprzyjemniejsza. Moje siedemnastoletnie macierzyńskie doświadczenie na czterech żywych organizmach, które przepuściłam przez cały wachlarz zębowych prób i błędów jasno stwierdza – ta metoda jest najlepsza.
Kiedy dziecko WIE DLACZEGO mycie zębów jest konieczne, łatwiej jest mu się poddać tej uprzykrzonej procedurze. Wiedza dla mniejszej zębowej publiczności nie może być jednak zbiorem nakazów, zakazów i strachów o czarnych, wypadających w boleściach spróchniałych mleczakach. Mnie najlepiej wytłumaczył zębowe zawiłości Mistrz z „Było sobie życie „. Ta seria żyje we mnie już tyle dekad, że szok … nie będę wam mówić ile, bo pomyślicie że czas zamiast za mleczakami rozglądać się już za sztuczną szczeną:-)
Wiedziałam zatem od razu, że to, co Wydawnictwo Hipokampus wyda zębowego z zapleczem najbardziej fenomenalnej bajki z opowieściami o ludzkim organizmie, będzie absolutnym hitem w jedenastkę nawet!
.
I…. mówiąc nieskromnie miałam rację. Ta gra – podobnie jak reszta z tej serii – jest absolutnie pochłaniająca, wciągająca i genialna! Sprytnie wplata wiedzę pomiędzy emocjonujące skoki po planszy, gdzie każde pole jest aktywne, przez co akcja do ostatniej minuty jest emocjonująca.
O co chodzi w tej grze?
To proste- trzeba poskromić bakterie próchnicy poprzez zdobycie odpowiedniej ilości żetonów, z super miniaturowymi obrazkami pasty do zębów, szczoteczki, nici dentystycznej i płynu do płukania. W trakcie gry, dzięki pytaniom na kartach, dzieciaki dowiadują się np: dlaczego raz na jakiś czas trzeba wymieniać szczoteczkę do zębów, czy lekarstwa można popijać sokiem owocowym, co to w ogóle jest ta cała próchnica…
Dzieci nie muszą posiadać wiedzy, by wygrać. Dzięki kartom wolnego wyboru oraz podpowiedziom na kartach z pytaniami, łatwo naprowadzić każdego malucha na poprawną odpowiedź.
Celem gry jest usunięcie wszystkich bakterii, które atakują zęby dziecka przedstawione na tabliczce Pole Bitwy. Jak wynika z tabliczki, zagrożonych jest aż 5 zębów. Zwycięzcą zostaje gracz, który jako pierwszy pozbędzie się atakujących zęby bakterii. By tego dokonać, wędrujemy pionkiem po planszy, odpowiadamy na pytania i działamy zgodnie z poleceniami znajdującymi się na kartach lub polach planszy.
Gra odpowiednia est dla dzieci 7+. Ja grałam wspólnie z Jack’iem a potem dołączał on do innych graczy – swojego rodzeństwa. Grać mogą już 2 osoby. Maksymalna liczba graczy to 4.
Do gry dołączona jest obrazkowo i rzetelnie wytłumaczona instrukcja, którą posiłkowaliśmy się przy pierwszych kilku rozgrywkach …
Potem poszło już gładko …
Bardzo polecam wam tę planszówkę. Nie tylko rozkręca zębową wiedzę, nawet najbardziej oporne dziecko sugestywnie przekonując do szorowania ale łączy ze sobą wszystkich przy jednym stole ( u mnie od licealisty po przedszkolaka z przemieszaniem mamunino – tatusiowym)
W sumie to sprawia, że chętnie wracamy do odcinków Było sobie życie – szczególnie tego : “Kubki smakowe i zęby”. Wszyscy, którzy oglądali film, pamiętają niebieskich grubasów z kilofami I młotami pneumatycznymi, którzy starają się przełamać opór twardego szkliwa i dostać się do miazgi zębowej. Warto przypomnieć go sobie przed grą czy zaraz po niej 🙂
Moje dziecko pochłonęło sporą dawkę zębowej wiedzy. Zaraz. Korekta. Moje dzieci. Wszystkie. Mój siedemnastolatek powiedział, że nie raz przypomniała mu się na jakimś teście w szkole prawidłowa odpowiedź na jakieś pytanie. No wiecie … czym skorupka za młody nasiąknie… tym na teście sobie przypomni 🙂
Polecam. Łączy nie dzieli. Nie zajmuje godzin grania, nie frustruje, uczy. Rozśmiesza.
Do kupienia tradycyjnie na STRONIE WYDAWNICTWA HIPOKAMPUS
Warto!
JEM ZDROWO – A JAKA JEST TWOJA SUPERMOC?
Amerykanie twierdzą, że w życiu pewne są tylko dwie rzeczy: śmierć i podatki. Ja dodałabym do tego jeszcze jedno: jedzenie.
To ono napędza naszą maszynę każdego dnia. Sprawia, że jesteśmy szczęśliwi bądź nie, chorzy bądź zdrowi. Jedzenie potrafi łączyć ludzi i ich rozdzielać. Ma moc leczenia i umie sprawić że stajemy się zniedołężniali, chorzy i zgorzkniali. Czasem zabiera życie.
Chyba żadna inna rzecz na świecie nie była/nie jest tak mocno badana, studiowana, modyfikowana, podziwiana i krytykowana jednocześnie.
Jedzenie sprawia, że ludzie stają się sławni lub nie – ma moc wyniesienia na kulinarne Wyżyny sławy, pomaga w osiągnięciu sportowych sukcesów … A jednocześnie żadna inna rzecz, pomimo całej wiedzy jaką posiadamy dziś na jej temat, nie jest tak traktowana po macoszemu jak jedzenie.
– „O! Nie mam czasu na ślęczenie 3 h w kuchni, zjemy coś na mieście”
– „Dziś zamówimy pizzę. W końcu jest weekend!
W niedostrzegalny, banalny wręcz sposób, pokazujemy naszym dzieciom, jak ambiwalentny mamy stosunek do jedzenia. Jednego dnia troszczymy się o nas samych, karmiąc zdrową porcją pożywnego, zbilansowanego posiłku, aby już następnego pożreć pół ciasta.
Na rezultaty długo czekać nie trzeba. Zależności od prowadzonego stylu życia, własnego kulinarnego doświadczenia, pracy którą wykonujemy, na zmianę podtruwamy i uzdrawiamy nas i nasze rodziny.
Budzimy się z reguły wtedy, kiedy dopięcie spodni przypomina najlepszy numer cyrkowy lub kiedy choroba atakuje nasze ciało.
Dlaczego tak się dzieje?
Mój przypadek jest chyba mocno klasyczny.
Kocham gotować, mając czwórkę dzieci MAM DLA KOGO gotować ale … ileż razy można szykować to samo? Kanon 20-30 posiłków, jakimi codziennie od lat faszeruje siebie i swoich bliskich sprawił, że popadłam w rutynę. A stąd jedynie jeden krok do zniechęcenia.
I kulinarnej nudy.
Motywatorem do zmian w mojej diecie, a co za tym idzie – w diecie mojej rodziny – Stało się klasyczne niedopięcie spodni. Nie zrozumcie mnie źle. Jestem mocno osadzona w realiach tego ile ważę, jaki noszę rozmiar ubrań – od lat akceptuję siebie i jestem szczęśliwa. Owo niedopięcie przyszło jednocześnie z nawracającym bólem kręgosłupa, ogólnym rozbiciem, poczuciem „zatkania”.
Znacie to uczucie?
Postanowiłam spróbować czegoś mocno radykalnego. Dieta wegetariańska wydała mi się idealnym rozwiązaniem. Ale ilość świeżych pomysłów na posiłki typowo wegetariańskie można było policzyć na palcach jednej ręki. Z pomocą przyszła o rozwiązanie nie sztampowe. Zamiast się pod dać, postanowiłam spróbować diety pudełkowej LIGHTBOX
Nie lubię oddawać kulinarnych lejcy innym, ale sytuacja po prostu wymagała pomocy specjalisty. Skonsultowałam się z dietetykiem zatrudnionym w firmie, powiedziałam jaki jest mój cel, czego oczekuje, dlaczego to robię. Ustaliłyśmy pewne szczegóły związane z wagą i kalorycznością posiłków etc.
Następnego dnia przyjechała do mnie pierwsze pudełko.
Muszę przyznać, że gdybym nie miała dzieci i męża, dla których nadal musiałam codziennie gotować – poziom mojej ekscytacji zdecydowanie przebiłby sufit mojego domu. A tak to tylko bezpiecznie fruwał przy samej krawędzi. Pierwsze trzy dni były ciężkie, bo organizm musiał przyzwyczaić się do zmniejszonej kaloryczności, przyjmowania posiłków o w miarę podobnych porach i faktu, że wszystko co z mięsem związane poszło bye bye.
I cukier. Odstawienie tak silnego uzależnia trzeba było bolesne. Pomimo, iż w diecie zawsze jest jakiś zdrowo-słodki podwieczorek, człowiekowi przyzwyczajonemu do podgryzania tu i tam, czy słodzenia herbaty – odstawienie cukru szło mocno opornie. Oczywiście – ponieważ jestem bardzo karna – nie wzięłam do ust niczego ponad jedzenie z pudełek. Zalewałam się hektolitrami dołączonej do diety herbaty i czekałam na CUD. Albo miłosierdzie i wybawienia. Moja rodzina obchodziła mnie przez te pierwsze dni szerokim łukiem, stan emocjonalny sprawdzając codziennym pytaniem: Jak się czujesz? Nawet najmłodszy Jack wydawał się bardziej spacyfikowany niż zwykle.
I nagle – stał się CUD. Trzeciego dnia wszystko zaczęło smakować inna che. Czułam się odkorkowana i z całym nowym czystym zestawem kubków smakowych, które codzienne posiłki witały z pieniem anielskim.
Owocowa herbata smakowała owocami, śniadaniowa Owsianka z firmowo mieszanka bakalii – do tej pory dla mnie nielubianych – eksplodowała smakowe w moich ustach.
A pomysły na posiłki? Nagle zaczęły wyskakiwać jak z magicznego kapelusza. Zaczęłam więc spisywać jakie jedzenie działa na mnie dobrze, jakich smaków bez względu na wszystko nie będę w stanie zaakceptować. I byłam wiecznie zdziwiona. Nie jestem kulinarnym guru, ale kuchnia to moje miejsce. Gotować umiem i lubię. Jestem otwarta na eksperymenty. Ale połączenie niektórych pudełkowych dań sprawiło, że otworzyłam oczy. Papryka, cukinia, szpinak, pieczarki i mozzarella zawinięta w pszenną tortille, stała się hitem w domu!
Wiedziałam, że to co działa na mnie – zadziała też na dzieci. Dlatego odtwarzałam wszystkie Lightboxowe hity, które jadłam, przynosząc je na grunt rodziny. I miałam rację! Wszystkim smakowało. Bogactwo ryb, warzyw i kasz sprawiło, że zapomniałam o mięsie. Nie brakowało mi go nawet przez sekundę. Nie wszystko, co Lightbox serwował przeszło oczywiście pozytywnie. Nadal nie cierpię oliwek i chyba nigdy już się z tego nie wyleczę. Tofu również nie jest moim faworytem. Jednak to, co podobało mi się w całym pudełku, to energia jaką odzyskałam!
Nigdy…
Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że dieta może aż tak wpłynąć na poziom energii w całym moim organizmie. Przecież to ma bezpośrednie przełożenie na wszystko, co dzieje się z nami przez całą dobę: jakość pracy, relacje z rodziną i każdym z którymi się stykamy na co dzień.
Niesamowite!
Po trzech dniach z gbura zmieniłam się w kreatywny wulkan energii gotowy na wszystkie wyzwania.
Schudłam.
Nie wiem ile dokładnie, bo nie zwykłam wchodzić na wagę. Chyba takowej nie posiadam nawet w domu. Schudłam z pewnością, bo pewne spodnie przestały na mnie wyglądać jak getry.
Bezpowrotnie zniknęła jedna fałdka na brzuchu, coś spadło też z innych newralgicznych miejsc. Z perspektywy trzech tygodni po zakończeniu mojego eksperymentu, mogę z pełną premedytacją polecić LIGHTBOX.
Otulając człowieka ciepełkiem pięciu posiłków dziennie, dbając o różnorodność, świetne produkty i super połączenia smakowe, nagradzają nawet człowieka codziennie czymś słodkim, żeby nie czuł pokus i nie zechciał zboczyć z drogi „tylko raz”. Jeśli ktoś nie miał okazji spróbować ciasta z cukinii lub fasoli, które smakiem, konsystencją oraz wyglądem przypomina najlepsze czekoladowe brownie jakie jadłam w pewnej małej kawiarence w Nowym Jorku – to skuście się na stołowanie z Lightbox.
Możecie tylko zyskać! Energię, wolny czas, inspirację do samodzielnego gotowania, kiedy skończycie już dietę oraz przekonanie jakie nowe smaki są dla was niejadalne, a jakie przypominają odkrycie Ameryki.
Żeby nie wszystko wyglądało jednak tak cukierkowo i różowo, powiem o jednym, jedynym minusie tego typu diety: niesamowitej ilości pudełek, które pozostają po jedzeniu.
Część z nich przechowuje do tej pory( Jack trzyma w nich kredki ), część musiałam poddać recyklingowi. Ten aspekt boli w kontekście ilości produkowanych odpadów. Ciężko jest jednak znaleźć na to alternatywę. Ja zasugerowałabym może odbieranie kartonów przez kierowców następnego dnia oraz szkoło jako alternatywne opakowanie koktajli.
Przez miesiąc Żywienia się z Lightbox zyskałam niesamowitą pewność siebie że umiem, chcę i będę próbować nowych połączeń smakowych, nie będę unikać potraw, których zrobienie do tej pory było dla mnie Enigmą i zdecydowanie będę karmiła tak częściej siebie i dzieci.
I raz w roku na miesiąc będę oczyszczać się wegetariańsko z Light Box.
Bo każdy przecież potrzebuje odrobinę luksusu.
Nawet matka czwórki dzieci 🙂
ZEGARKI MIUGO – KIEDY POLSKIE ZNACZY ŚWIETNE !
Uniwersalność rzadko kiedy idzie w parze z unikalnością. A już praktycznie nigdy z ceną. Czasem jednak są chlubne wyjątki i o jednym z nich chciałabym wam dzisiaj opowiedzieć . MIUGO to nie tylko marka wyjątkowa, jak ulał wpasowująca się w to, co kocham – minimalizm, porządek i najwyższą jakość wykonania. MIUGO to rownież nasza, polska, rodzima marka. Tutaj bardzo sprawdza się moje ulubione określenie, które staram się propagować wszędzie :
POLSKIE, ZNACZY ŚWIETNE!
Moje życie nie należy do najbardziej ułożonych, hermetycznie czystych, prostych w formie i treści. Mając czwórkę dzieci na bank masz: bałagan częściej niż byś chciała, umiłowanie do organizacji ponad miarę, bo życie w środku tornada jest ekscytujące tylko przez chwilę oraz wieczne poczucie ,że możesz coś zmienić, ulepszyć , zaproponować coś innego. No cóż… Ja tak mam:-)
Staram się otaczać rzeczami które sprawiają mi przyjemność, ulepszają moje otoczenie, dają mi poczucie spokoju wewnętrznego. Wszystko co jest pstrokate, kanciaste i bardzo głośne stylowo odpada u mnie na starcie. Kiedy prowadzisz mega intensywne życie – gdzieś musisz znaleść balans, który wyciszy cię i sprawi, że będziesz mieć siłę dla wszystkiego i wszystkich, których kochasz, a których niekoniecznie definiują słowa „spokój i prostota”
Mój dziadek – krawiec – mawiał zawsze, że nie stać go na tanie rzeczy. Jako dziecko, nie miałam pojęcia o co mu chodzi . Do niedawna … Kiedy po raz trzeci zepsuje ci się coś, co przez oszczędność kupiłaś „taniej” a naprawa przerośnie koszty oryginału – zaczynasz pukać się w głowę zastanawiając, czy wszystko z Tobą jest ok.
Takie numery odwalałam już kilkakrotnie , zawsze mając nadzieję, „że jakoś to będzie” i „tym razem się uda” . Niestety… Pewnie sami macie takich historii wiele.
Tak odnalazłam jakiś czas temu firmę MIUGO. Jej niezwykłość i w moim mniemaniu mocno podkreślona forma GLAMOUR na starcie przekreśliły nasze kontakty. Wiedziałam, że nie stać mnie będzie na taką ekstrawagancję. Założyłam tak odgórnie, bez żadnego sprawdzania i dokładniejszej analizy. BŁĄD! Straciłam na tym sporo pieniędzy, nerwów i rok z ich cudownym zegarkiem, który moja rodzina ochrzciła już słowem „ święty zegarek mamy”, wrzucając go w wąską kategorię maminych rzeczy z gatunku : jak to dotkniesz bez pozwolenia, lub nie daj Bóg uszkodzisz – to mama cię ukatrupi 🙂
Kupiłam inny zegarek -ładny i tani – iiii…. działał 4 miesiące. Zaniesiony do starego zegarmistrza, który już niejedno moje cudo widział – usłyszałam, że tym razem to chyba sobie żarty robię, bo naprawa będzie mnie kosztować XXX a w sumie będzie oznaczać zbudowanie zegarka od nowa, bo nic w tym „czymś” co przyniosłam , nie trzyma się kupy. No ok… porzuciłam plany naprawcze i zabrałam się za poszukiwanie partnera na rękę na dłużej niż pół roku.
Organizacja to u mnie sprawa priorytetowa. Projektuję sama kalendarze rodzinne, które wprowadzają ład i porządek w życie wielu rodzin. Kocham to, co robię, jednocześnie przyciągając do siebie innych , którzy mają tak samo. MIUGO ponownie wysunęło się więc na plan pierwszy w moich poszukiwaniach…
Powiem Wam dlaczego w punktach, będzie jaśniej:
- Ich zegarki są POLSKIE
- Do dyspozycji macie trzy modele: MIU ( ja mam właśnie ten ) , GO i LOV ( niedawno mający swoją premierę)
- Sami macie możliwość wybrania modelu, koperty, tarczy i paska .
- Kilka wysublimowanych kolorów , bransoleta – tworzycie wszystko od podstaw , dopasowując do waszego stylu.
- Możliwość dokupienia paska – zawsze można przecież zmienić zdanie – ja kocham swoją bransoletę w kolorze różowego złota. Ale na zakupy wolę skórzany pasek w tym samym odcieniu.
- Wymiana paska to nie fizyka kwantowa – nie musicie lecieć z tym do zegarmistrza – możecie własnoręcznie zrobić to w kilka chwil.
- Nie będziecie musieli sprzedać jednej nerki czy zamieszkać pod mostem, jeśli zdecydujecie się na zakup – cena jest nieadekwatna do jakości : mało płacisz, dużo zyskujesz.
Podsumowując : Warto go mieć. Po prostu.
Nawet jeśli będzie to jedna z niewielu rzeczy, które będą tylko wasze , takie „z górnej półki” – postawcie na tą markę, na taki prezent – dla siebie czy kogoś bliskiego. Będę w szoku, jeśli nie będziecie nim zachwyceni równie mocno jak ja .
Mam dla was na koniec fajny motywator.
Zajrzyjcie sobie na stronę
wybierzcie model, kopertę, kolor, etc a na koniec wpiszcie kod: MAMAMIUGO i podziwiajcie jak z waszego rachunku odpada 50 zł .
Magia? Trochę tak … 🙂
KSIĘGA DŻUNGLI – TĘ ADAPTACJĘ SWOJEJ KSIĄŻKI OBEJRZAŁBY Z PRZYJEMNOŚCIĄ SAM KIPLING
Nie pozwoliłam synom oglądać filmu, dopóki nie przeczytają książki. Przeczytali. Film obejrzeli . Nie podobał im się. Minęło kilka lat i podobną próbę podjęłam z córką. Zanim jednak doczytał książkę do końca w domu pojawiła się płyta z najnowszą adaptacją Kiplingowego działa. Obejrzeliśmy ją wspólnie. I szczeny nam opadły…
Każdy z nas miał w życiu chwile, kiedy życie w dżungli a w szczególności umiejętność rozmawiania ze zwierzętami wydawało nam się szczytem marzeń . Przyznam, że od kiedy mam swoje dzieci i bezlitośnie wepchnięto mnie w kategorie” dorosła” – życie w dżungli – nawet bez daru rozmawiania ze zwierzętami- wydaje mi się czasem baaardzo kuszące 🙂
Kipling miał jednak rację – jeśli tylko chcesz – możesz wszystko!
Nikt lepiej od Mowgliego nie wie, na czym polegają prawa dżungli. Chłopiec nie dowiedział się tego jednak ani z książek, ani z filmów. Wrzucony przez los w sam środek tropikalnego lasu musiał przetrwać za przyjaciół i rodzinę mając jedynie zwierzęta.
Mroczna historia, jaką oryginalnie przeczytać możemy w książce – ustępuje w tej wersji Disney’owskiej adaptacji „Księgi Dżungli”. Nie jest to jednak pozbawiona realizmu bajeczka na wzór animacji , którą wszyscy chyba widzieliśmy. Młody, debiutujący dopiero Neel Sethi ,wcielający się w postać Mowgliego – jako jedyny człowiek występujący w tej opowieści – pokazał, jak mogłoby wyglądać życie małego chłopca wychowanego przez wilki. I pokazał to fantastycznie !
Drobne zmiany, jakie zostały wprowadzone w filmie , nie uszły mojej – czytającej najpierw książki -uwadze: Niedźwiedź Baloo, z którym zaprzyjaźnia się Mowgli po wygnaniu z dżungli przedstawiony jest w tej adaptacji jako niesforny duży miś o małym rozumku ( przypomina wam to coś ?) W rzeczywistości postać oryginalna odgrywała niejako postać mentora i nauczyciela dla głównego bohatera. Nie mniej jednak taka zmiana jakoś nie przeszkodziła mi w oglądaniu filmu.
Kolejna rzecz, która – przyznam trochę mnie zaskoczyła – to zmiana płci panterze Bagheerze. W filmie mamy nagle do czynienia z dostojnym, poważnym, silnie związanym emocjonalnie z Mowglim samcem . No cóż. Skoro innym to nie przeszkadza …:-)
Myślę , że historia jest wszystkim znana. Oto wersja najnowsza :
Przerażający tygrys Shere Khan, noszący na swym ciele szramy po walce z człowiekiem, postanawia wyeliminować z dżungli wszystko, co uważa za zagrożenie. Wychowany przez rodzinę wilków chłopiec o imieniu Mowgli przestaje być tam mile widziany. Zmuszony do porzucenia jedynego domu, jaki kiedykolwiek miał, Mowgli wyrusza w fascynującą podróż, podczas której odkryje swoje pochodzenie. Jego przewodnikami są pantera Bagheera, która przyjmuje rolę srogiego mentora, oraz niedźwiedź-filozof Baloo. Trójka bohaterów napotyka na swojej drodze stworzenia, które nie zawsze życzą Mowgliemu jak najlepiej. Są to między innymi pyton Kaa oraz podstępny King Louie, starający się wydobyć od Mowgliego tajemnicę nieuchwytnego i śmiertelnie niebezpiecznego „czerwonego kwiatu” – czyli ognia.
Świetna obsada – zarówno w wersji oryginalnej jak i polskiej skłania do obejrzenia tego filmu w dwóch wydaniach , co oczywiście uczyniliśmy. Każda jest świetna , Scarlett Johansonn wcielająca się w postać wężą Kaa jest niesamowita ! Aż ciary przechodzą. W polskiej wersji językowej Anna Dereszowska poradziła sobie z tą samą rolą nie mniej dobrze.
Rola tygrysa, to rownież majstersztyk . Nie ma mowy tutaj o tygrysku – ta bestia naprawdę przyprawia o ciary na całym ciele!
Nie będę psuć wam uroku odkrywania całej tej historii na nowo . Jeśli – tak jak ja – czytaliście , lub – jak moje dzieci – widzieliście inne wersje tej bajki, z pewnością nie zawiedziecie się tym, co ma do zaoferowania ta najnowsza adaptacja Disney’a. Ja cieszę się jedynie ,że mam ją na dvd dzięki
Obejrzenie tej historii w kinie tyle razy ile my ją już widzieliśmy , puściłoby mnie z torbami. Jack też przypatrywał się tej historii z zapartym tchem ( i blisko mnie – szczególnie kiedy na ekranie pojawił się tygrys ) . Z pewnością jeszcze nie raz wrócimy do tej historii.
Duży plus dla Disney’a , za stworzenie kolejnej wersji historii, którą każdy zna i lubi oraz pokazanie jej od zupełnie innej strony:-)
Zainteresowanych kupnem odsyłam tutaj :
Polecam!